https://db2010.pl Tygodnik DB2010 GAZETA AGLOMERACJI WAŁBRZYSKIEJ

Okiem psychologa: klątwa determinizmu wczesnego dzieciństwa

Okiem psychologa: klątwa determinizmu wczesnego dzieciństwa

„Wszystko z miłości do dziecka”- U.E. Beck

Jestem psychoterapeutą. Do mojego gabinetu niemal codziennie trafiają rodzice ze swoimi pociechami, mocno zaniepokojeni, jeśli nie przerażeni tym, co „dzieje się z ich dzieckiem”, uznając (najczęściej słusznie), że niezbędna jest jakaś profesjonalna pomoc lub przynajmniej porada. Sami czują się przy tym bezradni wobec problemów swoich dzieci, których to problemów nie rozumieją i tym samym nie potrafią pomóc w ich rozwiązaniu. Ale uczuciom bezradności i niepokoju towarzyszy często inne, mniej jawne, lecz równie, jeśli nie bardziej niszczące, to jest poczucie winy. Za co siebie obwiniają? Uważają, że problemy ich dziecka są w znacznym stopniu wynikiem jakiś poważnych błędów wychowawczych, zaniedbań, niedopatrzeń (widać to wyraźniej u rodziców rozwiedzionych), nawet jeśli sami nie potrafią ich wskazać. U podłoża tych postaw leży powszechne przekonanie o dominującym wpływie dzieciństwa, zwłaszcza tego najwcześniejszego, na kształt osobowości ludzi dorosłych.

Każde społeczeństwo, ale także każdy człowiek, spekuluje na temat przyczyn różnic indywidualnych między ludźmi. Jedni uważają, że liczy się data urodzenia, inni twierdzą, że karma, a jeszcze inni przypisują odpowiedzialność środowisku materialnemu i społecznemu w jakim się wychowujemy. Społeczeństwa w naszej części świata (zachodniego) są przekonane, że rolę kluczową w nadawaniu kształtu naszemu późniejszemu życiu odgrywa styl wychowania, jaki prezentowali nasi rodzice. Mówiąc krótko: to jak i czy byliśmy kochani, przytulani, nagradzani, obdarzani uwagą przekłada się bezpośrednio na nasze obecne nawyki myślenia, samoocenę, przeżywane emocje, podejmowane decyzje, a także na ogólny kierunek w jakim toczy się nasze życie. Naturalne pytanie, które natychmiast się pojawia brzmi – skąd to wiadomo? Odpowiedź na nie jest już jednak tak prosta i oczywista, jak nam się na wydaje.

Początków współczesnej myśli dotyczącej natury ludzkiej należy szukać w XVIII wieku. To ten okres rozwoju cywilizacji zachodniej wydaje się kluczowy dla formowania się nowoczesności, w tym kształtowania przekonań dotyczących kwestii edukacji i wychowania. Nie ma tu miejsca na to, by szczegółowo prześledzić choćby te najważniejsze wątki i wpływy epoki Oświecenia na współczesną opowieść o człowieku. Jednak zwłaszcza dwa wybitne umysły i osobowości tamtych czasów wydają się tu znaczące. Niewątpliwie poglądy, które na stałe zmieniły nasze myślenie o ludzkiej naturze należą do angielskiego filozofa Johna Locka. Krytykował on teorie idei wrodzonych, zgodnie z którymi ludzie przychodzą na świat z gotowymi ideami i prawdami (piękna, Boga itd.). Sformułowana przez niego alternatywna teoria, zwana później empiryzmem, przypisywała fundamentalne znaczenie doświadczeniu w rozwoju ludzkiej osobowości. Ludzie – według Locka – przychodzą na świat jako czyste tablice (tabula rasa), na których powoli codzienne życie, wydarzenia i inni ludzie zapisują swój ślad, tworząc tym samym niepowtarzalne jednostki. Trochę później poglądy społeczne innego filozofa tego okresu historycznego Jana Jakuba Rousseau, umocniły coraz bardziej akceptowane teorie o znaczącej roli doświadczenia w kształtowaniu ludzkich cech i zachowań. W swoim słynnym traktacie „Emil czyli o wychowaniu” Rousseau pisze: „Niechaj tylko jednak matki zechcą same karmić, a obyczaje zmienią się same przez się, przyrodzone uczucia obudzą się w każdym sercu”.

Poglądy zainicjowane w epoce Oświecenia nabrały rozmachu i wyrazistości z końcem XIX i początkiem wieku XX, za sprawą rozwoju nowej nauki – psychologii. Najpierw w wyniku wpływu teorii austriackiego lekarza Zygmunta Freuda, później zaś przedstawicieli innego psychologicznego nurtu – behawioryzmu (będącego w istocie rozwinięciem koncepcji „tabula rasa”) – przekonanie, że o kształcie ludzkiej osobowości przesądzają w głównej mierze czynniki środowiskowe, stało się na tyle powszechne i nie budzące wątpliwości, że do dziś głęboko wierzymy, iż to kim jesteśmy wynika przede wszystkim z tego jak i w jakich warunkach byliśmy wychowywani. Poglądem, który miał i ciągle ma znaczący wpływ na nasze myślenie o ludzkiej naturze, jest przekonanie o kluczowej roli doświadczeń z okresu wczesnego dzieciństwa w formowaniu się osobowości człowieka. Przekonanie to jest tak niezachwiane i mocne, że nie tylko, co oczywiste, przenika do codziennych praktyk wychowawczych ludzi z naszego kręgu cywilizacyjnego, lecz także umysłów ludzi kultury i sztuki. Walt Disney napisał: „Umysł dziecka jest jak niezapisana książka. W pierwszych latach życia wiele zostanie napisane na jej kartkach. Jakość tej literatury będzie wywierała ogromny wpływ na całe dalsze życie dziecka”.

Tysiące matek w Europie, czy Stanach Zjednoczonych odtwarza utwory Mozarta, czyta na głos bajki w pobliżu swojego brzucha, czy rozmawia ze swoimi jeszcze nie narodzonymi dziećmi po to, by już w swoim łonie dostarczyć dzieciom odpowiednich, stymulujących bodźców, które – jak wierzą – przyspieszą ich psychiczny rozwój. Ale to tylko początek procesu, który socjologowie nazwali „szałem wychowawczym”. Kiedy tylko dziecko przyjdzie na świat zaczyna się inscenizowanie jego rozwoju, polegające na zapewnieniu mu różnorodnych bodźców, a przede wszystkim dostarczeniu silnych impulsów miłości i bezpieczeństwa. Dzieci są przytulane, brane na ręce, pieszczone, dużo się do nich mówi, organizuje zabawy, kupuje masę zabawek i chroni przed negatywnymi bodźcami i okrutnym światem. Wszystko po to, by dziecko, wychowane we „właściwy” sposób, zrealizowało swój najwyższy potencjał rozwojowy. Rodzice „wiedzą”, że zwłaszcza pierwsze lata życia dzieci są niezwykle ważne dla ich rozwoju psychicznego, i że błędy, które zostaną w tym okresie popełnione, mogą mieć poważne konsekwencje dla ich zdrowia psychicznego.

Jak zauważa wybitny i jeden z najbardziej wpływowych psychologów na świecie, psycholog dziecięcy J. Kagan, wiele z tych zachowań rodziców przypomina praktyki o charakterze rytualnym, które przynajmniej częściowo rozwiewają ich niepokój. Rodzice, którzy sumiennie i najczęściej w oparciu o lekturę różnorodnych „fachowych poradników” wypełniają swoje rytualne obowiązki wobec swojego dziecka, mogą spać spokojnie, bowiem są przekonani, że ich zabiegi wychowawcze, zwłaszcza wobec małego dziecka, przełożą się na jego dobre, szczęśliwe i pełne sukcesów przyszłe życie. Zakłada się, że rodzicielstwo wymaga dojrzałości, przygotowań, starań, dlatego współcześnie, coraz częściej odwleka się decyzję o posiadaniu dziecku w czasie dopóty, dopóki rodzice nie poczują się „gotowi”, by sprostać temu, jak im się zdaje, szalenie wymagającemu zadaniu.

            Warto pamiętać, że nie zawsze starania świadomych i pełnych miłości i troski rodziców przynoszą zamierzone rezultaty. Nie trzeba sięgać do wyników badań – wystarczy rozejrzeć się wśród bliskich i dalszych znajomych, by znaleźć wiele przykładów rodzin, w których dzieci czułych i sprawnych wychowawczo rodziców wyrastają na ludzi sprawiających dużo problemów nie tylko im, ale i sobie oraz innym ludziom. Po drugie: jeśli hipoteza o długofalowym i znaczącym wpływie doświadczeń wczesnego dzieciństwa na kształt osobowości dorosłej osoby jest prawdziwa, to prawdziwa także być musi hipoteza komplementarna, mówiąca o tym, że dzieci dorastające w środowisku nieudolnych wychowawczo rodziców wyrastają na osoby gorzej przystosowane do życia, ujawniające szereg problemów natury psychicznej. Ale i ta hipoteza nie znajduje potwierdzenia. Na pewno znajdziecie ludzi dorosłych, którzy wiodą dobre i szczęśliwe życie, chociaż ich dzieciństwo było koszmarem (rzecz jasna z wyjątkiem tych, którzy doznali silnie traumatycznych, mocno odbiegających od wszelkich norm wydarzeń – takich jak gwałt, molestowanie seksualne, stała i powtarzająca się przemoc fizyczna, które to zdarzenia przekładają się na niektóre problemy psychiczne). Obie te hipotezy były również wielokrotnie testowane w badaniach naukowych i nie znaleziono jednoznacznych i przekonywujących dowodów na to, że są prawdziwe. Jeszcze raz przytoczę wypowiedz J. Kagana: „tysiące niemowląt, które narodzą się dzisiaj na całym świecie, doświadczy życia w różnych środowiskach w okresie pierwszych dwóch lata życia. Niektóre w ciągu tych dwóch lat będą wychowywane przez opiekunów zastępczych w kibucach, niektóre będą pozostawały pod opieką babć lub sióstr, niektóre będą uczęszczały do żłobków, niektóre zostaną w domu ze swoimi matkami. Niektóre będą miały wiele zabawek, inne nie będą miały ich wcale. Niektóre przeżyją pierwszy rok życia w ciemnej, cichej chacie zawinięte w stare szmaty, inne będą raczkować w jasno oświetlonych pokojach pełnych zabawek, książeczek z obrazkami i obrazów telewizyjnych. Jednak, wyłączywszy niewielki odsetek dzieci z wadami genetycznymi, większość będzie umiała mówić nim ukończy drugi rok życia, dojdzie do poczucia własnej odrębności przed ukończeniem trzeciego roku życia i będzie zdolna do podjęcia niektórych obowiązków rodzinnych zanim osiągnie siódmy rok życia. Różnice między tymi dziećmi są banalne w porównaniu z długą listą podobieństw”. Należy też dodać, że zdecydowana większość z tych dzieci wyrośnie na zdrowych psychicznie i dobrze funkcjonujących w swoich środowiskach ludzi (statystyki).

Warto pamiętać, że troska rodzicielska i świadome wychowywanie potomstwa w oparciu o silną koncentrację uwagi na dziecku jest czymś zupełnie nowym w historii rozwoju ludzkości. W społeczeństwach pierwotnych matki noszą swoje dzieci na biodrach lub na plecach i karmią je piersią do czasu, kiedy (mniej więcej pod dwóch latach) pojawia się następne dziecko. Starsze z nich trafia wówczas do grupy rówieśniczej, a jego sytuacja dramatycznie się zmienia – odtąd matka prawie przestaje się nim zajmować. Jeszcze w wieku XVIII psychologia bliskości między małżonkami (miłość romantyczna nie stanowiła ani warunku koniecznego, ani jej brak przeszkody dla trwałości związku) oraz nimi a dziećmi należała do rzadkości. Dziecko było częścią większej wspólnoty oraz miało w niej swoje jasno określone miejsce i raczej żaden z rodziców nie zaprzątał sobie uwagi się tym, czy rozwija swój indywidualny potencjał. Jak pisał urodzony roku 1754 książę Talleyrand „troska rodzicielska nie była jeszcze zwyczajem” (Kohn s. 142). A jednak trudno przecież założyć, że większość ludzi żyjący np. w średniowieczu była jakoś zaburzona, przejawiała problemy psychiczne, czy była niedostosowana społecznie. W tym czasie nie było terapeutów (co najwyżej znachorzy, magowie, egzorcyści), zatem żaden mieszkaniec średniowiecznej Europy nie mógł liczyć na profesjonalną pomoc psychologiczną. Mimo to ludzie przetrwali – żyli, rozwijali się, zakochiwali, realizowali swoje codzienne obowiązki, bawili się w warunkach nieporównywalnie trudniejszych, stresujących i traumatycznych niż dzisiaj.

Można się zastanawiać dlaczego doktryna „tabula rasa” tak szybko i łatwo znalazła swój żyzny grunt do wzrostu w ludzkich umysłach. Otóż rozwój liberalnego kapitalizmu wymagał odkrycia i wzmocnienia w ludzkiej naturze takich właściwości, które mogłyby stać się podstawą motywacji do nieustannego rozwoju i tym samym wspierać mechanizmy wolnego rynku. Tym najbardziej nadającym się do tej roli i najlepszym spośród możliwych do przyjęcia było humanistyczne założenie, że wszystkie istoty ludzkie mają takie same szanse na osiągniecie sukcesu, jeśli tylko otrzymają odpowiednie wychowanie i stworzy im się sprzyjające do tego warunki. Założenie to podkreśla, że nie istnieją żadne wrodzone wewnętrzne bariery, które odbierają człowiekowi szanse na życiowe powodzenie. Uświadomienie sobie, że korzenie wielu powszechnie akceptowanych poglądów i przekonań dotyczące różnych zjawisk psychologicznych tkwią w założeniach światopoglądowych, politycznych i filozoficznych pozwala na bardziej wnikliwy ogląd poruszanych kwestii, zwłaszcza pod kątem empirycznych dowodów, które miałyby je wspierać.

Nie istnieją jednak jakiekolwiek dowody podtrzymujące pogląd, że konkretne doświadczenia z okresu wczesnego dzieciństwa (dwóch pierwszych lat) mogą mieć wpływ na określone rezultaty w wieku dorosłym. Jedynymi miarodajny predykatami np. zaburzeń psychicznych u dorosłych są uwarunkowania genetyczne, przynależność do klasy społecznej oraz zamożności. Nawet tak dramatyczne wydarzenia, jak utrata rodziców w pierwszych latach życia dziecka lub doświadczenie bycia przez rodziców porzuconym nie stawia tych dzieci w sytuacji podwyższonego (w stosunku do dzieci wychowanych w pełnej rodzinie) ryzyka poważnych zaburzeń psychicznych. Trudno także zgodzić się z tezą, że jakieś jedno życiowe zdarzenie (np. rozwód rodziców, wypadek) na trwałe zmienia nasze mózgi. Człowiek, podobnie jak każdy inne zwierzę, uczy się całe życie, zmienia swoje zachowania w zależności od zmian środowiska, w którym przychodzi mu żyć i wyzwań, które ono stawia. Trwałe zmiany w mózgu wywołane konkretnym, jednostkowym zdarzeniem były nie przystosowawcze i niesprzyjające przetrwaniu. W rzeczywistości wczesne nawyki, postawy, pojęcia albo znikają albo ulegają tak poważnym przemianom, że ich wydobycie i rozpoznanie w późniejszych okresie życia jest praktycznie niemożliwe. Wynika to między innymi z mechanizmu działania pamięci. Każde wspomnienie zmienia się za każdym razem, kiedy zostanie w konkretnym momencie życia i kontekście przywołane. Inne zjawisko związane z pamięcią polega na wdrukowaniu wspomnień, które nigdy nie miały miejsca (badania nad fałszywymi wspomnieniami E. Loftus), a co za tym idzie – nie mogły wpłynąć na naszą psychikę, choć mogą być wykorzystane (także przez niedoświadczonego terapeutę) do tworzenia kontekstu wyjaśniającego genezę określonych zaburzeń (na marginesie – jednym z fundamentalnych i kompletnie błędnych założeń psychoanalizy jest przekonanie, że takie ślady umysłowe są zachowane i można je w wyniku terapii wydobyć). To, co wydaje się być naprawdę stałe w zachowaniu ludzi ma podłoże w oddziaływaniu ich genów.

Od lat 60-tych XX wieku naukowcy zgromadzili imponującą liczbę badań, obejmujących specyficzne grupy rodzinne, takie jak bliźnięta, czy dzieci adoptowane, które ponad wszelką wątpliwość dowodzą, że to genetyka (a nie środowisko wychowawcze) w znaczącym stopniu przyczynia się do powstania różnic indywidualnych między ludźmi. Jeden z najwybitniejszych, żyjących genetyków zachowania i psycholog Robert Plomin, podsumowując wiele dekad badań (własnych, jak i innych badaczy) nad wpływem genetyki na rozwój psychiczny człowieka, stwierdza:

„Genetyka jest najważniejszym faktorem kształtującym nas – wyjaśnia więcej różnic międzyludzkich niż wszystkie inne czynniki razem wzięte”.

Szacuje się, że wpływ DNA tłumaczy, bagatela 50 % zmienności dla zdrowia psychicznego (w tym zaburzeń takich jak schizofrenia, psychopatia, zaburzenia dwubiegunowe, autyzm) wyników w nauce, większości cech psychicznych (w tym cech temperamentalnych, inteligencji, sumienności, neurotyczności i wielu innych), podczas gdy czynniki środowiskowe, takie jak nasze rodziny, czy szkoły odpowiadają za mniej niż 5% tego, jak się miedzy sobą różnimy.

Na marginesie – co zatem z czynnikami odpowiadającymi za pozostałe 45 % zmienności? Otóż są nimi tzw. czynniki środowiskowe niewspółdzielone (w odróżnieniu od współdzielonych, czyli właśnie środowiska rodzinnego), czyli niesystematyczne, przypadkowe wydarzenia, których w całym swoim życiu doświadczamy. Judith Harris, psycholożka i autorka bestselerowej książki pt. „Każdy inny” podkreśla, że „w życiu każdego człowieka przypadek ma wiele okazji do tego, by wkroczyć na scenę, a zdarzenia losowe miewają niezwykle ważne i trwale skutki”. Oznacza to, że styl wychowania, konkretne zabiegi wychowawcze rodziców skierowane na swoje dzieci mają marginalny wpływ na ich rozwój psychiczny. Badania dowodzą także, że nawet to, co wydaje się środowiskowym oddziaływaniem stylu wychowania na rozwój umysłowy dziecka, wiąże się w istocie z reakcją rodziców na genetyczne różnice miedzy ich pociechami. Relacja rodziców z dziećmi ma bowiem charakter wzajemnych interakcji. Jeśli na przykład jedno z dwójki dzieci nie lubi być przytulane (z przyczyn genetycznych), a drugie to uwielbia, przełoży się to na reakcje rodziców, którzy częściej będą przytulać jedno z nich (reagując na jego potrzebę) niż drugie mniej chętne. Dziecko mające mniejsza potrzebę bycia przytulanym nie zmieni się i samo w życiu dorosłym będzie wydawać się mniej przystępne emocjonalnie i chłodne w relacjach. Ale za tym profilem osobowości nie kryją się jakieś wpływy oddziaływań wychowawczych rodziców (mniej przytulali, byli bardziej chłodni), lecz DNA dzieci. Warto być może częściej w relacjach ze swoimi dziećmi zwracać uwagę na takie fakty (że to nasze dzieci prowokują nas – rodziców, często nieświadomie do określonych reakcji wobec nich).

Mimo, że dowody na ogromny wpływ genetyki i niewielki stylu wychowania są wprost przytłaczające, z trudem przyjmujemy tę wiedzę do wiadomości i skłaniamy się w stronę poglądu, że jesteśmy rzeźbiarzami, a nasze dzieci surowym materiałem, z którego systematycznie wykuwamy kształt, jaki ostatecznie przybierze ich osobowość, że zmiany mózgowe wywołane doświadczeniami z okresu wczesnego dzieciństwa są zachowane na zawsze, niczym rysa na szkle, która może przesądzić o losie naszych pociech. Dlatego, my – rodzice tak wielką odpowiedzialność bierzemy na swoje barki. Większość matek (ale tez ojców) nie jest w stanie uniknąć wpływów dominujących opowieści i norm kulturowych, które podkreślają kluczową rolę rodziców i ich codziennych zabiegów w kształtowaniu psychiki swoich dzieci. Często, zwłaszcza wówczas, gdy dzieci przejawiają jakieś trudności, cierpią z powodu poczucia winy, że nie zrobili dla nich wystarczająco dużo, by tym trudnościom zapobiec. Socjologowie zauważają, że wychowanie w tej części świata staje się zadaniem, konkretnym projektem, wymagającym od rodziców odpowiednich, często złożonych kompetencji, wiedzy i znajomości skutecznych strategii wychowawczych. Tym samym „dziecko zostaje oplecione siecią teorii i w tę samą sieć zostaje złapana matka” (Beck). Naturalne dzieciństwo jest już pod wieloma względami przeszłością. Dziś dzieci się nie wychowuje, lecz świadomie ich sylwetki psychologiczne projektuje i projekty te wedle określonych reguł realizuje. A co w takim razie z dziećmi wychowanymi w mniej zamożnych, mniej świadomych i wykształconych rodzinach? J. Kagan zauważa: „jest coś nieuczciwego w sugerowaniu niezamożnym rodzicom, że zabawa z dzieckiem i mówienie do niego uchroni je przed przyszłymi porażkami w szkole i zagwarantuje sukces życiowy”. Wyobrażam sobie co tacy, bardziej wrażliwi rodzice mogą czuć, kiedy ich dziecko trafia np. do więzienia. Dręczące wyrzuty sumienia, że być może stało się tak dlatego, że nie dość uwagi i czasu poświęcili swojemu dziecku, że z braku czasu, odpowiedniej wiedzy, barku środków (na zakup zabawek) nie dali z siebie wszystkiego, może zatruć na kolejne lata ich życie. Mit wczesnodziecięcego determinizmu jest rodzajem klątwy rzuconej zarówno na dzieci, które muszą znosić, niekiedy bardzo dziwaczne i upierdliwe zabiegi wychowawcze swoim rodziców, jak i rodziców, którzy muszą żyć w nieustannym niepokoju, niepewności i dźwigać do końca życia ciężar odpowiedzialności za to, na jakich ludzi wyrosną ich dzieci i jak będą sobie radzić w przyszłości. To klątwa naprawdę mroczna i – jak każda klątwa – odbierająca ludziom radość życia, naturalność i spontaniczność.

Na zakończenie jeszcze jedna uwaga. Otóż wielu rodziców, którym staram się wyjaśnić mechanizmy wpływu rożnych czynników na rozwój psychiczny dziecka, zadaje mi prowokacyjne pytanie: czy w związku z tym, że ich (rodziców) działania wobec swoich dzieci są tak mało znaczące dla ich rozwoju i przyszłości, powinni w ogóle przestać się nimi przejmować, odpuścić sobie nadmierną o nich troskę, zostawić samych sobie? Odpowiedz jest krótka i związana z innym pytaniem: czy jeśli wiem, że moje dziecko będzie się rozwijać zgodnie ze swoją wrodzoną matrycą DNA, na którą nie mamy wpływu, to czy będziemy przez to kochać je mniej, mniej się o nie troszczyć, mniej przytulać, jeśli tego moje dziecko potrzebuje? Jeśli dostatecznie kocham swoje dziecko i czuję się za nie odpowiedzialny, bez trudu odpowiem na to pytanie przecząco. Ale to nie do końca prawda, że nie mamy wpływu na swoje dzieci. Nasze codzienne rodzinne kontakty, okazywane sobie nawzajem uczucia, tworzą klimat sprzyjający pozytywnym przeżyciom i doświadczeniom. Jak pisze Judith Harris: „ich (dzieci) przyszłość być może nie leży w naszych rękach, ale teraźniejszość z pewnością tak, a mamy dużo możliwości, by uczynić teraźniejszość bardzo szczęśliwą”.

Świadomość, że to nie tylko nasza miłość jest ważna dla rozwoju naszego dziecka, zdejmuje z nas ten nadmierny ciężar, dręczące wyrzuty sumienia i poczucie winy. Zamiast więc nieustannie stymulować, socjalizować i doskonalić nasze pociechy, moglibyśmy po prostu spędzać z nimi czas i czerpać z tego radość. Np. zamiast czytać bajki z przekonaniem, że dzięki temu wzbogacamy słownictwo dziecka i rozwijamy jego kreatywne myślenie, moglibyśmy je czytać dla przyjemności. Świadomość ta pozwala nam także odkryć radość spontaniczności, naturalnych i niewyrafinowanych kontaktów z naszymi dziećmi oraz przede wszystkim zdjąć z nas klątwę determinizmu wczesnodziecięcego. Jakże łatwiej wówczas żyć.

Marek Gawroń

Od redakcji: autor jest psychologiem – terapeutą, coachem, ekspertem w wielu krajowych i międzynarodowych projektach badawczych oraz rozwojowych. Publikował w czasopismach naukowych z zakresu psychologii emocji, empatii i relacji terapeutycznych. Prowadzi prywatny gabinet. Kontakt: margaw@op.pl.

REKLAMA

REKLAMA

Archiwalne posty