Przez lata służby w policji spotykałem się z ludźmi którzy, choć nigdy nie zostali skazani, to jednak w powszechnym przekonaniu byli przestępcami. Wprawdzie zgodnie z literą prawa uchodzili za niewinnych, ale dla funkcjonariuszy z pierwszej linii walki z przestępczością różnica między przestępcą, a osobą uczciwą była – i wierzę w to, że jest nadal – wyraźnie dostrzegalna. Jako policjant przestępczość zwalczałem, ale bywało, że współpracowałem z przedstawicielami tego środowiska, jednakże nasze role były jasno zdefiniowane, a granice nieprzekraczalne. Ostatnie wydarzenia pokazały, że – niestety – w polityce takich granic nikt już nie wyznacza, a nawet jeżeli zostały wyznaczone, to w świecie polityków mało kto już się nimi przejmuje.
Wydarzenia związane z niedawnymi wyborami prezydenckimi unaoczniły, że dla części klasy politycznej granice odpowiedzialności, lojalności instytucjonalnej, czy etycznej już nie funkcjonują. Jeszcze bardziej niepokojące jest to, że podobna obojętność pojawia się również wśród obywateli. W efekcie zwycięstwo odniósł kandydat, który wzbudza poważne obawy nie tylko wśród przeciwników politycznych, ale i w szerokiej grupie wyborców, którzy nie wzięli udziału w głosowaniu. Można przypuszczać, że wielu z nich już dziś dostrzega konsekwencje własnej bierności.
W przeszłości obserwowaliśmy podobne mechanizmy. Po transformacji ustrojowej część społeczeństwa, która opowiedziała się za kapitalizmem, szybko uświadomiła sobie, że zmiany te uderzyły także w ich interesy ekonomiczne. Historia pokazuje, że brak refleksji nad skutkami wyborów może prowadzić do społecznych frustracji i trwałych podziałów.
Po wyborach pojawił się silny triumfalizm wśród polityków PiS. Wbrew konstytucyjnie określonym kompetencjom urzędu prezydenta, opozycja rozpoczęła medialną ofensywę, wzywając Donalda Tuska do dymisji, co jest próbą redefinicji znaczenia wyniku wyborów prezydenckich. Taka strategia ma podłoże czysto polityczne – przez wytworzenie presji na koalicję rządową i sianie w niej niepewności, PiS próbuje doprowadzić do jej dezintegracji. Skuteczność tej metody nie jest wykluczona, bo historia zna przypadki, w których drobne wydarzenia parlamentarne miały znaczące konsekwencje polityczne, jak chociażby upadek rządu Hanny Suchockiej tylko dlatego, że jeden z posłów rządzącej koalicji niby przypadkiem zatrzasnął się w toalecie.
Jarosław Kaczyński ma też na pewno w pamięci doświadczenia z 2007 roku, kiedy to rozpadająca się koalicja z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin zmusiła go do przyłączenia się do zgłoszonego wniosku o przedterminowe wybory. Wtedy, tak jak dziś Donald Tusk, Prezes Kaczyński liczył na sejmową większość. I się przeliczył. Dlatego doskonale rozumie, jak niestabilność koalicyjna może stać się impulsem do zmiany układu sił. Nie bez znaczenia jest również aktywna rola nowo wybranego prezydenta, który – jak się wydaje – nie zamierza ograniczać się do funkcji reprezentacyjnej.
W odpowiedzi Donald Tusk wykazał inicjatywę polityczną, zgłaszając wniosek o wotum zaufania dla własnego rządu. To ruch taktyczny, mający na celu zademonstrowanie jedności koalicji oraz osłabienie narracji opozycji. W chwili pisania tego tekstu głosowanie jeszcze się nie odbyło, jednak wydaje mi się, że nawet sceptyczni koalicjanci z PSL i Trzeciej Drogi rozumieją ryzyko związane z ewentualnym zwycięstwem PiS – w tym także zagrożenie dla ich własnej obecności w życiu publicznym.
Wygrana obozu demokratycznego jest zatem pewna, lecz jeśli sądzimy, że prezes Kaczyński nie ma planu B, to jesteśmy naiwni. On już – nie bardzo się z tym kryjąc – zapowiedział nowy scenariusz. A ten – niestety – budzi niepokojące skojarzenia historyczne. Naomi Klein w swojej „Teorii szoku” opisała, jak Borys Jelcyn w 1993 roku, mając poparcie Zachodu, w tym samego Billa Clintona, rozwiązał parlament, zawiesił konstytucję i ostatecznie kazał strzelać do demonstrantów. Przywołam tylko jeden malutki fragment tej świetnej książki: „Oddziały Jelcyna otworzyły ogień. Zginęło około 100 demonstrantów i jeden żołnierz. Jelcyn rozwiązał wszystkie rady miejskie i obwodowe. Trwał proces stopniowego niszczenia młodej demokracji rosyjskiej.” Brzmi jak polityczna fantasmagoria? A jednak wydarzyło się naprawdę. I choć sytuacja w Polsce roku 2025 nie przypomina Moskwy sprzed trzech dekad, to podobieństwa są zbyt czytelne, by je ignorować.
Bo co jeśli parlament – zablokowany, szarpany przez wewnętrzne spory – stanie się niewygodnym balastem dla władzy? Co, jeśli ktoś stwierdzi, że „dla dobra narodu” trzeba zawiesić zasady gry? Co, jeśli znajdzie się odpowiedni pretekst, by na nowo napisać reguły demokracji? Co, jeśli taki scenariusz spodoba się Wielkiemu Szu z Białego Domu, który cztery lata temu też zainicjował szturm na Kapitol. Wtedy mu się nie udało, ale na pewno będzie zadowolony, kiedy uda się to jego „najlepszemu przyjacielowi” z bratniej Polski Nie jestem zwolennikiem teorii spiskowych, ale historia, niestety, zbyt często lubi się powtarzać. A nad Polską – jak już nieraz bywało – znów zbierają się czarne chmury, podobne tym, jakie wisiały nad nią od XVII wieku.
Pewne sygnały dla ziszczenia się takiego czarnego scenariusza wysyłane są nie tylko ze strony polityków PiS, ale także przez ich jeszcze prezydenta Andrzeja Dudę. Bo oto nagle zaczął głosić, że rządzące lewacko-postkomunistyczne siły dążą do odebrania Polakom wolności, bo dążą do unieważnienia wyborów. I chociaż Donald Tusk w imieniu własnym, jak i całej koalicji tłumaczy jak chłop krowie na miedzy, że nawet świadomie popełnione wyborcze (już potwierdzone) fałszerstwa nad urną niczego już nie zmienią, bo jest ich za mało, aby ponowne przeliczenie głosów było możliwe. Tłumaczenie tego oczywistego faktu nie jest przyjmowane przez dzisiejszą opozycję, ponieważ im marzy się inny scenariusz. Niewykluczone, że ten jelcynowski.
Niektórzy publicyści sympatyzujący z Koalicją Obywatelską, a także sami politycy tej formacji, zaczynają się nerwowo wiercić na myśl, że Karol Nawrocki wyjątkowo chętnie sięgnie po przysługujące mu prezydenckie prawo do inicjatywy ustawodawczej. I że z zapałem godnym „szlachetnego wojownika na ustawce” zacznie słać do Sejmu populistyczne projekty ustaw – takie, które w razie ich realizacji rozwalą budżet z gracją bomby wrzuconej do wanny. A kiedy rozsądna koalicja rządowa taką ustawę odrzuci, wtedy cała pisowsko-konfederacka orkiestra odpali koncert oburzenia. Wzruszeni posłowie z prawej strony sali będą łkać o zdradzie, o Tusku, co chce zabrać emerytom ostatnie grosze i wypuścić Polaków w samych skarpetkach — oczywiście biało-czerwonych — nie chcąc dopuścić do tego, aby Polakom żyło się wygodniej i dostatniej.
Nie łudźmy się – prezydent, który zapewne nie zapomni czasów kibolskich ustawek, najpewniej będzie chciał urządzać podobne „bitwy na honor” w parlamencie. Bo na ustawkach czuje się jak ryba w wodzie – albo raczej jak ultras na sektorze.
Uważam, że w takich przypadkach rząd powinien odpowiedzieć równie bezkompromisowo. Pod warunkiem że ma, jak to się mówi, jaja z tytanu. Najlepsza strategia? Ogłosić wszem i wobec, że skoro prezydent chce spełniać swoje ekonomiczne fantazje, to trzeba będzie te pieniądze gdzieś znaleźć. A skoro trzeba, to… lecimy z budżetowym odchudzaniem.
Na pierwszy ogień powinny pójść budżety Kancelarii Prezydenta, Instytutu Pamięci Narodowej, Trybunału Konstytucyjnego Bogdana Święczkowskiego, Krajowej Rady Sądownictwa, Sądu Najwyższego i wszystkimi innych „świętych krów” Jarosława Kaczyńskiego, które – dzięki niekonstytucyjnym ustawom zatwierdzonym przez Andrzeja Dudę – mogą rządowi Donalda Tuska skutecznie podstawiać nogę. Do tego likwidacja Funduszu Kościelnego i całkowity zakaz przekazywania publicznych pieniędzy kościołowi — ani z budżetu, ani od samorządów. Dorzuciłbym jeszcze zakaz finansowania pisowskich funduszy wydmuszkowych, tworzonych tylko po to, by budżet jak krowę doić i napychać własne kieszenie.
A wszystko to opakować w piękną narrację: „Drodzy obywatele, robimy to tylko po to, by zrealizować wizjonerskie pomysły prezydenta!” — i prezydenckie projekty wyparują z pałacu szybciej niż flaga z balkonu po 4 czerwca. Jestem przekonany, że lokator Belwederu szybko by ochłonął. Ale warunek jest jeden: Tusk i jego rząd muszą mieć odwagę, by taką grę zacząć i – w razie potrzeby – doprowadzić ją do końca. A jest to możliwe, bo przecież prezydent nie może zawetować ustawy budżetowej.
Więc – panie premierze – uszy do góry i do dzieła. Czas pokazać, kto tu naprawdę rządzi.
Janusz „Bartek” Bartkiewicz
Redakcja nie odpowiada za przedstawione dane, opinie i stwierdzenia, które stanowią wyraz osobistej wiedzy i poglądów autora. Treści zawarte w felietonie nie odzwierciedlają poglądów i opinii redakcji.