https://db2010.pl Tygodnik DB2010 GAZETA AGLOMERACJI WAŁBRZYSKIEJ

Prawo i ambicje, czyli jak urzędnicy pomagają obywatelom

Ponad dwa lata temu zadzwoniła do mnie nieznana mi kobieta, poszukująca rozpaczliwie pomocy przed zgubnymi dla niej skutkami działania wałbrzyskiego ośrodka pomocy społecznej. Chodziło o to, że krótko po narodzeniu jej córeczki, stwierdzono u noworodka podejrzenie wady serca, przez co maleństwo zostało umieszczone na obserwację w specjalistycznym szpitalu we Wrocławiu. Tak się pechowo złożyło, że matka nie mogła przebywać wraz z dzieckiem w tym w szpitalu, ponieważ zachorowała na grypę i musiała położyć się do łóżka, przez co udała się do domu, czyli do Wałbrzycha. Przez cały czas swojej choroby pozostawała ze szpitalem w stałym kontakcie telefonicznym i podczas jednej z rozmów, dowiedziała się, że szpitalna pracownica socjalna powiadomiła Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej w Wałbrzychu i Wydział Rodzinny Sądu Rejonowego w Wałbrzychu, że – jako matka – nie interesuje się losem córki i praktycznie porzuciła dziecko. We wrocławskim szpitalu nie chciano w ogóle z nią rozmawiać, ale przynajmniej dowiedziała się, że dziecko zostało przewiezione do Wałbrzycha, ponieważ jego życiu nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Nie wiedząc do kogo zwrócić się o pomoc, zadzwoniła do mnie, a ja poradziłem jej wówczas, aby natychmiast – zanim ruszy cała machina urzędniczo-sądowa – udała się do szpitala i dziecko po prostu zabrała, bo jako matka takie prawo miała. Pani Anna skorzystała z mojej pomocy i dzięki temu uratowała swą malutką córeczkę przed losem, jaki zgotować chciał jej MOPS, którego pracownice kilkanaście minut po tym jak z dzieckiem opuściła szpital, pojawiły się tam, aby dzieciaka odebrać. Efektem tego byłoby odebranie go matce i umieszczenie w Domu Małego Dziecka przy ul. Asnyka w Wałbrzychu.

Po tym szczęśliwym zakończeniu o całej sprawie zapomniałem i nawet trudno było mi sobie o niej przypomnieć, kiedy w połowie czerwca 2019 r. zadzwoniła do mnie pani Maria – jak się okazało matka tej dziewczyny, której chciano odebrać dzieciaka. Kiedy już zorientowałem się o kogo chodzi, pani Maria opowiedziała mi dalszą historię tamtego wydarzenia i jego ciągnące się do dziś dramatyczne dla niej skutki. Ponieważ dziecko nie zostało wówczas porzucone (jak sugerowała pani socjalna z wrocławskiego szpitala), sąd wycofał swoje zainteresowanie, ale panie z MOPS nie odpuściły i – jak się okazało – ponownie złożyły wniosek o odebranie dziecka z uwagi na niezdolność matki do samodzielnego wychowywania córki. Sprawa o „wgląd w sytuację rodzinną” pani Anny toczy się do tej pory (już dwa lata), efektem czego został wyznaczony kurator zawodowy i tzw. asystent rodzinny, których zadaniem było dbanie o to, aby pani Anna broń boże swego dziecka nie skrzywdziła.

Jednakże sytuacja ta uderzyła rykoszetem w panią Marię i jej niepełnosprawnego syna, którym od dnia urodzenia, czyli przez 25 lat, starannie i z wielką troskliwością od rana do nocy samodzielnie się nim opiekuje, jako iż w efekcie błędu lekarskiego stał się niepełnosprawnym z powodu wodogłowia, czterokończynowego porażenia i padaczki. Jednym słowem Wojciech jest sparaliżowany (nogi i ręce) i nie potrafi mówić. Pani Maria nadal spokojnie opiekowałaby się synem, gdyby nie to, że panie z MOPS, które przychodziły do jej mieszkania (córka z wnuczką mieszka razem z panią Marią) w pewnym momencie uzurpowały sobie prawo do obejrzenia Wojciecha uznając, że uprawnienia kuratora zawodowego i asystenta rodziny (przypomnę, że ustanowionych dla Anny i jej córeczki) obejmują również panią Marię i jej syna Wojciecha. Uznając, że nie mają takich uprawnień, aby z butami wkraczali w jej prywatne życie, odmówiła ich życzeniom, a co gorsza odmówiła również pomocy w dostarczeniu Wojciechowi specjalistycznego łóżka. Postąpiła tak z tej prostej przyczyny, że już dużo wcześniej zamówiła wykonanie przez specjalistyczną firmę łózka na miarę potrzeb syna. Odmówiła również i z tego powodu, że oferowane Wojtkowi łóżko pochodziło od osoby, która na nim zmarła. I wcale się jej nie dziwię, bo postąpiłbym tak samo.

Jak się jednak okazało, z MOPS-em się nie zadziera, o czym boleśnie dowiedziała się w maju 2019 r., ponieważ MOPS powiadomił prokuraturę, że pani Maria swym postępowaniem naraża syna na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia bądź ciężkiego uszczerbku na zdrowiu (art. 160 § 2 k.k.), przez co Prokuratura Rejonowa w Wałbrzychu wszczęła dochodzenie, którego prowadzenie powierzyła funkcjonariuszom z Komisariatu II Policji w Wałbrzychu. I tak 13 czerwca 2019 r. w mieszkaniu pani Marii pojawiła się dwójka funkcjonariuszy wraz z pracownicami MOPS, którzy wezwali karetkę Pogotowia Ratunkowego w Wałbrzychu, aby ratować Wojciecha przed kryminalnymi poczynaniami pani Marii, a policjanci na podstawie postanowienia prokuratury, zabrali jej z domu całą dokumentację medyczną syna. Postąpili tak, bo mieli pozwolenie prokuratury, której absolutnie nie przeszkadzało to, że takich czynności nie miała prawa zlecić, ponieważ sprawy te reguluje ustawa o prawach pacjenta, z której wynika, iż prokuratura o udostępnienie jej dokumentacji medycznej pacjenta, może wystąpić jedynie do właściwej jednostki opieki medycznej. Z mieszkania pacjenta nie może jej zabierać również z uwagi na inne przepisy, których tu nie będę przywoływał. Mając kwit w rękach, policjanci tak fachowo zabezpieczyli całą dokumentację, że zapomnieli wpisać jakie konkretnie dokumenty zabrali, ograniczając się do wpisu mówiącego jedynie o „segregatorze z dokumentami”. Oczywiście pani Maria na takie postanowienie prokuratora złożyła zażalenie do sądu, w efekcie czego już po dwóch dniach od daty złożenia pisma, pani policjanta z reklamówką w ręku zapukała do jej drzwi, zwracając ten segregator. Pani Maria twierdzi, że brak w nim kilku istotnych dokumentów, ale z uwagi na brak spisu, nie jest w stanie tego udowodnić. Nic też nie dała „akcja” z pogotowiem, albowiem okazało się, że Wojciech nie wymagał żadnych „czynności ratowniczych”, a z dokonanej adnotacji w „Karcie Medycznych Czynności Ratunkowych” sporządzonej przez pracowników pogotowia wynika, że „pacjent znajduje się w stanie dobrym, jest czysty, zadbany, bez śladów odparzeń i odleżyn, pod stałą opieką matki, zaopatrzony w przepisane leki”. Prokuraturze nie pozostało więc nic innego, jak dochodzenie umorzyć, ale nie odpuściła i wszczęła „pozakarne” czynności zmierzające do złożenia wniosku o ubezwłasnowolnienie Wojciecha, chociaż wniosek taki złożyć może jedynie ktoś z jego krewnych w linii prostej, czyli jego rodzice i rodzeństwo. A oni nie widzą takiej potrzeby, ponieważ Wojciech nie zagraża ani samemu sobie, ani nikomu innemu przez to, że – z uwagi na jego stan fizyczny i psychiczny – nie jest zdolny do podjęcia jakichkolwiek czynności o charakterze prawnym, a o to właśnie w ubezwłasnowolnieniu chodzi. Prokurator jednak, nie zważając na te wszystkie okoliczności, chce przymusić panią Marię, aby wyraziła zgodę na przebadanie syna przez psychiatrę (sąd odrzuci wniosek o ubezwłasnowolnienie, jeżeli wnioskodawca nie przedłoży stosownej opinii medycznej), bo jeżeli tego nie uczyni, to grozi jej zabraniem go do prokuratury, gdzie badanie takie zostanie przeprowadzone.

Pani Maria ma problem, bo prokuratura nie wskazała jakiegokolwiek przepisu, który pozwala jej na zabranie (wbrew woli rodzica) syna z domu i badania go przez psychiatrę w placówce organów ścigania. Dlatego też zwróciła się o pomoc do ministra Ziobry, bo wierzy jeszcze, że w Polsce prawo obowiązuje wszystkich, a każdy urzędnik (nawet ten z MOPS i prokuratury) działając w sferze publicznej, kieruje się prawem, a nie swymi urażonymi ambicjami. Ja takiego przekonania niestety już nie mam…

Janusz Bartkiewicz

www. janusz-bartkiewicz.eu

REKLAMA

REKLAMA

Archiwalne posty