https://db2010.pl GAZETA AGLOMERACJI WAŁBRZYSKIEJ

Pożegnanie z Marianem

Szeja-medal olimp.
Odszedł Marian Szeja. Człowiek, który jeszcze za życia stał się legendą wałbrzyskiego sportu, gdyż żaden zawodnik pod Chełmcem nie odebrał dotychczas złotego olimpijskiego medalu. A to tylko część jego zasług.
Odszedł człowiek, o którym najbardziej pamiętali jego rówieśnicy, zwłaszcza ci z wałbrzyskiego Białego Kamienia, gdzie, jak sam mawiał, zdarł jako piłkarz Górnika Thorez ileś tam skór podczas bolesnych kontaktów ze żwirową nawierzchnią boiska przy ul. Dąbrowskiego. Później, grając w Zagłębiu, popisywał się udanymi interwencjami na Stadionie Tysiąclecia podczas meczów ówczesnej ekstraklasy oraz w rozgrywkach Pucharu UEFA. Odświeżając w pamięci lata swojej młodości, rejestruję obrazki z wałbrzyską jedenastką, której asem był zawodnik, który przyjechał do nas ze śląskich Siemianowic. Wtedy słowo idol nie było jeszcze znane, ale wielu urwipołciów, którzy na podwórkowych boiskach stawali między słupkami trzepaka lub kupkami cegieł, wcielało się nie tylko w Szymkowiaka, ówczesnego bramkarza reprezentacji, ale i w Szeję, a to miało swoją wagę i znaczenie.
Marian zadebiutował w reprezentacji Polski z przytupem, kiedy 24 października 1965 r. wygrywaliśmy w Szczecinie z Finlandią 7:0. Pamiętam, jaki byłem dumny z tego, że wywodziłem się z Wałbrzycha, gdy kilka miesięcy później, 6 stycznia 1966 r., Szeja dokonywał cudów na przedpolu swojej bramki w Liverpoolu, gdzie nasi zremisowali z Anglią 1:1. Jak się później zwierzał, po meczu rozpoznawano go na tamtejszych ulicach i gratulowano znakomitej postawy. Gdy zostałem dziennikarzem, wielokrotnie doprowadzały mnie do wrzenia słowa kolegów m.in. z warszawskich gazet o tym, że Jan Tomaszewski „był pierwszym, który zatrzymał Anglię”. Wytrwale im wyjaśniałem, że tym pierwszym był właśnie Szeja.
Znowu minęło kilka miesięcy i Marian zagrał swój kolejny, wielki mecz. 8 czerwca znalazł się w głębinach największego na globie futbolowego kotła, na słynnej Maracanie w Rio de Janeiro, który to stadion mieścił wówczas, z miejscami stojącymi, 200 tys. widzów. Można sobie, ale tylko do pewnego stopnia, wyobrazić, co czuł w tej niesamowitej wrzawie młody człowiek, który na co dzień grał na klepisku przy Dąbrowskiego, otoczonym drzewami, które obsiadali kibice oraz balkonami, skąd także rozlegały się okrzyki zachęty. Ale czymże one były, jak również biało-kamienna, przaśna sceneria, w porównaniu z rycząca Maracaną! Jeden z piłkarzy wszech czasów, Pele, kilkakrotnie próbował zaskoczyć Szeję, ale bezskutecznie. Uczynił to dopiero genialny drybler Garrincha. „Położył mnie zwodem i strzelił z 11 metrów” – opowiadał Szeja. Biało-czerwoni przegrali 1:2.
17 listopada 1971 r. Polska grała w Hamburgu z NRF w eliminacjach mistrzostw Europy. To następny powód do chwały dla Mariana. Wiadomo, jaką klasę od zawsze prezentowali Niemcy, zwłaszcza u siebie, przy pełnych trybunach. W pierwszym meczu, w Warszawie, ulegliśmy im 1:3, a swoją cegiełkę do porażki dołożył Jan Tomaszewski. Ale w rewanżu Polacy spisali się nad wyraz dobrze, a głównym bohaterem spotkania był właśnie Szeja. Po ostatnim gwizdku podszedł do niego trener Helmut Schoen i powiedział: „chciałbym mieć takiego bramkarza”, a przecież w jego zespole grał wtedy słynny Sepp Maier.
Innym meczem będącym dumą Mariana, było spotkanie z Hiszpanią w Gijon, podczas eliminacji przedolimpijskich. Wałbrzyszanin był głównym autorem zwycięstwa 2:1. Przypłacił to jednak poważną kontuzją nogi, co później wielokrotnie i boleśnie dawało mu się we znaki. Był nawet dramatyczny czas, że groziła mu amputacja. Kto wie, czy uraz ten nie przyczynił się po latach do jego śmierci…
Na Igrzyskach Olimpijskich w Monachium w 1972 r. Szeja nie wystąpił, chociaż trener Kazimierz Górski obiecał mu grę w meczu z ZSRR. Marian miał o to długo do szkoleniowca żal, gdyż wielu fachowców podkreślało, że Szeja miał ogromny wkład w olimpijski awans drużyny. Ominęła go podniosła chwila wręczania złotych medali. Najcenniejszy sportowy krążek otrzymał dopiero po 35 latach, w 2007 r., na Stadionie Śląskim w Chorzowie, po wygranym meczu z Belgią, co było równoznaczne z przyznaniem mu olimpijskiej emerytury.
Był jednym z pierwszych polskich piłkarzy, którzy postanowili kontynuować karierę za granicą i pierwszym w AJ Auxerre (wcześniej był FC Metz). Doszedł z tym zespołem do finału Pucharu Francji, a podczas prezentacji drużyn jedynym graczem, z którym prezydent Francji Giscard d’ Estaigne dłużej rozmawiał, był właśnie Szeja. Po wyjeździe z Auxerre, długo go tam wspominano, a trener Guy Roux zawsze nazywał go „Wielkim Polakiem”.
Wielokrotnie rozmawiałem i spotykałem się z Marianem, zwłaszcza przed ważnymi dla polskiej reprezentacji meczami, by usłyszeć od niego opinie i prognozy. Podczas jednego z pierwszych spotkań, otrzymałem od niego zdjęcie „Orłów Górskiego” z okresu przed igrzyskami w Monachium, z dedykacją „Dla Andrzeja Marian Szeja”. Sporo czasu przegadaliśmy w jego domu przy ul. Sokołowskiego. Jeszcze niedawno informował mnie telefonicznie o swoich sanatoryjnych planach. Lubił dla podtrzymania zdrowia wyjeżdżać nad Bałtyk. Zawsze był serdeczny i otwarty. Będzie mi go brakowało.
Jeśli będziecie przechodzić w rejonie cmentarza parafii pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny przy ul. Prymasa Wyszyńskiego na Piaskowej Górze, zatrzymajcie się przez chwilę przy grobie Mariana.
Andrzej Basiński

REKLAMA

REKLAMA

Archiwalne posty