https://db2010.pl Tygodnik DB2010 GAZETA AGLOMERACJI WAŁBRZYSKIEJ

Okiem psychologa: zwodnicze ścieżki sukcesu

Któż z nas w marzeniach, przynajmniej raz w życiu, nie widział siebie na scenie, w świetle reflektorów, z widownią pełną swoich sympatyków podziwiających każde działanie, słowo i gest? Skąd bierze się w nas wielkie potrzeba sukcesu? Na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się prosta. Każdy woli patrzeć na świat ze szczytu, niż tkwić na dnie przytłoczony swoją porażką i zastanawiać się co poszło nie tak, dlaczego to właśnie mnie się to przytrafiło, może gdybym się bardziej postarał… itp., itd. Kłopot w tym, że na szczycie jest bardzo, bardzo mało miejsca, a większość populacji naszej planety zamieszkuje właśnie owe doliny przeciętności, lub – gdy ma pecha – trafia na samo dno.

Mogłoby się wydawać, że pogoń za sukcesem, rozumianym jako zdobycie sławy, majątku, wysokiej pozycji itp. (za: „Słownikiem języka polskiego” pod red. W. Doroszewskiego) jest wpisana w naszą naturę. W końcu ludzie od wieków rywalizowali ze sobą o dostęp do najlepszych dóbr i władzę. To prawda, jednak ową wrodzoną motywację do osiągnięcia przewagi w wyścigu o przetrwanie i skuteczność prokreacji nie rozumiano jako dążenia do sukcesu. Zwycięstwo w rywalizacji z innymi uznawano jako wynik pomyślnego zrządzenia losu, opatrzności, laski bożej, przychylności losu. Sukces jako cel sam w sobie nie był wyznacznikiem życia ludzi przez całe wieki. Musimy pamiętać, że przez dużą część ostatnich dziesięciu tysięcy lat, ogromna większość ludzi żyła we wspólnotach rolniczych. W takich wspólnotach każdy miał swoje określone, ograniczone i stałe miejsce. Świat chłopa mieścił się w zamkniętej i zdefiniowanej przestrzeni, na kawałku ziemi, którego nigdy nie opuszczał i który wyznaczał horyzont wszelkich możliwych egzystencjalnych pytań i odpowiedzi. W takich społecznościach nie było pluralizmu i prawa wyboru. Nikt nie zastanawiał się nad swoją tożsamością, nie próbował odpowiedzieć sobie na pytania: kim jestem, co mogę osiągnąć, nie mówiąc już o próbach odkrywania własnego autentycznego ja, czy samorealizacji. Świat był uporządkowany, wyznaczone w nim były jasne reguły. Każdy robił to, co do niego należało i – jeśli miał odrobinę szczęścia (brak chorób, tragicznych wypadków, wojen itd) – mógł bez wewnętrznych udręk i rozterek egzystencjalnych przeżyć swoje życie. Pojęcie sukcesu było w nim nieobecne i nie mogło stanowić żadnej miary własnego losu. Do tego potrzebna była inna, nowa opowieść.

Jej pojawienie się w epoce oświecenia i nazwanie znacznie później humanizmem, wpłynęło w sposób zasadniczy na kontent umysłowości ludzi zachodu. Za sprawą jego koryfeuszów: Johna Locka i nieco później Jeana Jacques’a Rousseau nastąpiło zerwanie trwałej – jak się dotychczas zdawało – więzi pomiędzy „zewnętrznym społeczeństwem a wewnętrznym ja”. W ten oto sposób wyłoniła się nowa postać duchowości, w której ludzie zaczęli myśleć o sobie samych jako o istotach posiadających jakąś głębię wewnętrzną. Odzyskanie – jak powiada Fukuyama – „wewnętrznego ja” spowodowało otwarcie możliwości na własny, nieograniczony już niczym, poza własną potencją, rozwój i przyznanie każdej jednostce takich samych szans na osiągniecie sukcesu i powodzenia w życiu. Z nastaniem epoki nowożytnej, przed wszystkim zaś wraz z rozwojem kapitalizmu, pojęcie sukcesu stało się mottem i siłą napędowa ludzkiej egzystencji. Od tej pory każdy niemal człowiek chce wspiąć się na szczyty władzy, popularności, mieć więcej niż mają inni – być wygranym. Moglibyśmy wyobrazić sobie człowieka, który jest zadowolony z tego co aktualnie posiada, o ile zaspokaja to jego podstawowe potrzeby, ale coraz trudniej spotkać go na ulicach dzisiejszego Nowego Yorku, Paryża, Warszawy, czy Pułtuska. Modne slogany typu: przekraczaj granice komfortu, to w gruncie rzeczy nic innego, jak nowe oblicze pojęcia sukcesu pod którymi kryje się znana zasada wolnego rynku. Przekonano nas, że równowaga zagraża nam bardziej niż ryzyko i niestabilność, a chcieć więcej jest dążeniem chroniącym nas przed stagnacją. Nic więc dziwnego, że chciwość i nadmiar stały się naszą wizytówką.

Ale sukces nie tylko stał się obsesją współczesnego kapitalistycznego świata (47 300 000 wyników pod hasłem „sukces” w wyszukiwarce Google, dla porównania pod hasłem mądrość – 4550 000 wyników), ale także jednym, jak to określa prof. Wiesław Łukaszewski, z fetyszów psychologów. Dokładnie mówiąc – tym fetyszem stało się pojęcie efektywności, zapewniające osiąganie sukcesów. Jak zauważa dalej autor: „powszechna fiksacja na kolekcjonowaniu sukcesów, co często oznacza po prostu zwycięstwo w rywalizacji z innymi sprawia, że porażki nabierają szczególnie ponurego znaczenia.” Uderzają bowiem w nasze ja, obnażają jego kruchość, podważają poczucie skuteczności i wartości. Są świadectwem naszej niewiedzy, nieznajomości siebie i swoich mocnych stron. Jak słusznie zauważ też Najder: „żyjemy w świecie pozytywnego myślenia, heroicznego samorozwoju i uśmiechu po ósemki. Porażka dowodzi nie-dania-rady, bycie przegrywem – o porażce się nie mówi” (Łukasz Najder, „Moja Osoba). Psycholożka A. Duckworth nazywa takich niewrażliwych ludzi sukcesu, którzy są zupełnie nieodporni na porażki „kruchymi ideałami”. To ludzie którzy nauczyli się jak wygrywać, i jak wykorzystać świat do własnych celów, ale nie potrafią przegrywać. Są krusi – nieprzygotowani na zdarzenia losowe i załamania. Wśród nich znajduje się spore grono osób wychowanych pod kloszem, bezstresowo, prymusów najlepszych ogólniaków i szkół wyższych, ludzi przesadnie pewnych siebie i z wysoką ponad miarę samooceną.

Dążenie do sukcesu, jak niemal każda współczesna opowieść, została przechwycona przez niezliczone rzesze wszelkiej maści trenerów od rozwoju osobistego i przerobiona na atrakcyjny pakiet prostych reguł i zasad, który wciska się, niczym kit do okien, ludziom pragnącym odbić się od dna, wyjść za wszelką cenę na czoło w nieustannym wyścigu szczurów. Owa opowieść opiera się jednak na wszechobecnym uprzedzeniu poznawczym – egotyzmie atrybucyjnym – polegającym na przecenianiu swojej roli i zdolności kontrolowania biegu zdarzeń. (Self-serving bias, o czym spece od rozwoju albo nie wiedzą – co jest bardzo prawdopodobne, zważywszy na przerażający poziom ignorancji u wielu z ich popularnych postaci, albo gdzieś o tym słyszeli, jednak ze zrozumiałych powodów nie wspominają o tym w swoich odkrywczych książkach, pisanych na kolenie i od serca). Ludzie, którzy radzą, jak w kilku krokach zostać milionerem, mieć szczęśliwe życie, itd., to zazwyczaj osoby, które same odniosły sukces (bo np. napisały książkę o sukcesie, która sprzedała się w milionach egzemplarzy). Człowiek, który odniósł sukces, będzie przekonany, że jego osiągnięcia nie mogły być kwestią przypadku, lecz były wynikiem jego talentów, umiejętności i skutecznych strategii. Nie bierze jednak pod uwagę faktu, że na świecie żyją miliony ludzi, którym – pomimo posiadania identycznych cech i przymiotów, wykorzystaniu tych samych strategii – się nie powiodło i ponieśli druzgocące porażki. Wiara w to, że nasz los jest wyłącznie w naszych rękach, jest jednym z najbardziej rozpowszechnionych mitów współczesności. Seneka już wieki temu trafnie ten mit spuentował: „nawet ludzie pospolici i mierni osiągają sukcesy”.

Innym złudzeniem, nazwanym błędem teleologicznym, jest przekonanie, że wiemy dokładnie, dokąd zmierzamy i dokąd zmierzaliśmy w przeszłości oraz, że inni ludzie, którzy odnieśli sukces, wiedzieli dokąd zmierzali. Systematycznie i nagminnie przeceniamy rolę w naszym życiu czynników dyspozycyjnych (wewnętrznych: takich jak talenty, cechy osobowości, motywacja) i rażąco nie doceniamy roli kontekstu i przypadku. Przypadkowość budzi w nas naturalny opór, odsłania bowiem naszą bezsilność i pozbawia kontroli. Dlatego trudno nie zgodzić się z Danielem Kahnemanem (jednym z najwybitniejszych współczesnych psychologów ), że „zrozumienie historii i sukcesu innych ludzi oraz wyciągnięcie z niej wartościowej i cennej lekcji dla siebie jest w dużej mierze złudzeniem”. Całość zaś uzupełnia efekt halo, otaczając bohaterów opowieści aurą niezwyciężoności. Nadmierną uwagę skupiamy na zwycięzcach, jednostkach, pomijając lub wręcz nie dostrzegając setek przegranych.(tzw. milczące dowody). Porażki nie są powodem do dumy, obnażają nasze słabości, demaskują iluzję, niszczą wiarę w moc ducha, okazują przypadkowość ludzkiego życia. Nie lubimy cmentarzy, ale to przecież one są dowodem naszej fundamentalnej kondycji. We Francji, gdzie pisze się więcej książek niż się ich czyta, dobre domy wydawnicze przyjmują do druku jeden na 10 tys. rękopisów (prawdopodobnie większość z nich nikt nie czyta). Blisko 99 % gatunków zwierząt, które zamieszkiwały ziemię już wyginęło. W USA co roku sprzedaje się półtora miliona różnych tytułów, jednak tylko 500 pozycji rozchodzi się w większym nakładzie niż 100 000 kopii. 90% wydanych książek na świecie nie przekracza kilkuset sprzedanych egzemplarzy. Historia porażek, która zajęłaby kilka tomów, jest dowodem na istnienie „efektu skumulowanej przewagi”. Uświadamia nam on, że sukces nie jest prostą funkcją indywidualnych zdolności. Jeśli miałeś szczęście i zostałeś namaszczony przez jakąś opiniotwórczą grupę jako ten, na którego warto (z rożnych, często zupełnie arbitralnych powodów) zwrócić uwagę, a potem pojawiłeś się w mediach, najprawdopodobniej szybko zostaniesz wyniesiony przez bezrefleksyjny tłum na szczyt popularności i dopóki czegoś nie zepsujesz, możesz na nim pozostać bardzo długo. Tak działa efekt św. Mateusza – „Albowiem wszelkiemu mającemu będzie dano, i obfitować będzie, a temu, który nie ma, i to, co się zda mieć, będzie wzięto od niego” (Mat 25:29, Biblia ks. Wujka). Zwycięzcy biorą wszystko.

Obietnica sukcesu i jej czar zaciemnia ponadto ponury fakt, że rozbudzone pragnienia i oczekiwania już nigdy nie zgasną. Pogoń za sukcesem, podobnie jak pogoń za szczęściem, nie ma końca. Każdy moment w życiu, w którym czujemy, że coś osiągnęliśmy, na krótko nas zadowala, po czym pojawiają się nowe, zwykle jeszcze większe oczekiwania. Ktoś powie: to dobrze, na tym to polega, na nieustannym podnoszeniu poprzeczki. Musimy jednak pamiętać, że z każdym kolejnym sukcesem maleje nasza tolerancja na porażki, a rośnie pragnienie pozytywnych doznań, które wynikają z realizacji celów. Rośnie też presja wewnętrzna i głęboko skrywany lęk przed porażką. N.Taleb przestrzega – „sukces pociąga za sobą pewną asymetrie: kiedy go osiągniesz, zaczynasz mieć znacznie więcej do stracenia niż do zyskania”, a ponieważ – jak pokazują badania psychologiczne i życie – mamy znacznie większą awersję do strat niż potrzebę zysków, stajemy się zakładnikami własnego sukcesu, żyjąc w nieustannym napięciu, rozdarci wewnętrznie pomiędzy pragnieniem spokoju a nienasyconym ego.

Pogoń za sukcesem jest wpisana w szerszą narrację nowoczesności – indywidualizm i jego złotego cielca „Wielkie Ego”. W perspektywie indywidualizmu, drugi człowiek staje się szansą i przeszkodą równocześnie. Rywalem w drodze na szczyt, z którym trzeba się zmierzyć. W społeczeństwie zindywidualizowanym nagradzane jest postrzeganie siebie jako centrum dowodzenia i planowania wszelkich działań oraz stawianie siebie w opozycji do tego, co na zewnątrz – obowiązujących wzorów i stylów życia. Taka perspektywa rozumienia siebie sprawia, że obsesją staje się dziś potrzeba odróżnienia się od innych, stawania się „rozpoznawalnym, unikania wegetowania w stanie przerażającej i nieznośnej anonimowości” (Umberto Ecco). Jak się bowiem okazuje, samorealizacja i samorozwój wymagają nieustannego potwierdzenia z zewnątrz (poprzez podziw, poklask, lajki na FB). A sława niewątpliwe taką uwagę społeczną przyciąga. Odniesiony sukces jest jednym z emblematów naszego ego, jego solidnym podparciem, uwiarygodnieniem w świecie niepewności i zmienności. Popatrzcie: oto ja – wyróżniony, tylko już nie tak, jak dawniej przez los, czy opatrzność, ale wyłącznie dzięki sobie. Można jednak spojrzeć na sukces (jeśli zmieni się jego definicję) jako na „pomyślny wynik jakiegoś przedsięwzięcia, osiągnięcie zamierzonego celu” (za: Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego).

Psycholożka Carol Dweck uważa, że istnieją dwa odmienne typy motywacji. Pierwsza w z nich zorientowana jest na sukces, druga zaś na osiągniecie mistrzostwa i na rozwój. W pierwszym wypadku sukces jest pożądany, bowiem stanowi on miarę własnej wartości i spełnia przede wszystkim funkcje afektywne, sprawia np. ,że odczuwamy dumę. W przypadku motywacji zorientowanej na mistrzostwo nie chodzi o to, by wygrać za wszelką cenę, by okazać się lepszym od innych lub by podnieść swoją samoocenę, lecz o to, by doskonalić siebie, być coraz lepszym w tym, co jest naszą życiowa misją, pasją lub po prostu zwyczajnym codziennym zajęciem.

Jeśli drodzy Czytelnicy pamiętacie jeszcze postać Adama Małysza, to przypominacie sobie pewnie także jego (jego psychologa) słynne zdanie: „kiedy skaczę, nie chodzi mi o to by wygrać, ale oddać jak najlepszy skok”. Pod wpływem takiej motywacji porażka nie jest już osobistym upadkiem, nie demotywuje, lecz przeciwnie – jest cenną informacją rozwojową, że mamy przed sobą jeszcze wiele do zrobienia. „Róbmy Swoje” śpiewał genialny Wojciech Młynarski. A ja dodam: róbmy, jeśli mamy po temu możliwości i wytrwałość coraz lepiej, bez względu na to, czy ktoś to zauważy.

Marek Gawroń

Od redakcji: autor jest psychologiem – terapeutą, coachem, ekspertem w wielu krajowych i międzynarodowych projektach badawczych oraz rozwojowych. Publikował w czasopismach naukowych z zakresu psychologii emocji, empatii i relacji terapeutycznych. Prowadzi prywatny gabinet. Kontakt: margaw@op.pl.

***

Redakcja nie odpowiada za przedstawione dane, opinie i stwierdzenia, które stanowią wyraz osobistej wiedzy i poglądów autora. Treści zawarte w felietonie nie odzwierciedlają poglądów i opinii redakcji.

REKLAMA

REKLAMA

Archiwalne posty