https://db2010.pl Tygodnik DB2010 GAZETA AGLOMERACJI WAŁBRZYSKIEJ

Rocznica

Niedawne uroczystości 80 rocznicy wybuchu II wojny światowej wywołały we mnie wiele wspomnień i osobistych refleksji, dotyczących historii mojego Ojca, który jako drugoroczniak (miał wówczas 17 lat) Szkoły Podoficerskiej dla Małoletnich nr 1 w Lubawie (dzisiejsza Białoruś) 28 sierpnia 1939 roku otrzymał rozkaz mobilizacyjny, nakazujący mu natychmiastowe zgłoszenie się do 82 pułku piechoty w Brześciu nad Bugiem, gdzie – wg rozkazu – miał pełnić funkcję instruktora drużyny piechoty. W swoim pamiętniku pisanym w latach 80-tych okres ten wspomina następująco:

„(…) Przydzielono mnie do kompanii sanitarnej nowo formułującego się zapasowego 82 pułku piechoty. (…) W twierdzy brzeskiej (…) pełniłem funkcję dyżurnego kompanii, gońca, łącznika, oraz wykonywałem inne różne zadania, które przydzielali mi poszczególni przełożeni z kompanii. Każde z tych zadań, mimo stałych bombardowań, starałem się wykonać jak najlepiej, mimo że czasami było z tym wiele kłopotów, ponieważ twierdza brzeska przez cały czas była – bez przerwy – pod ciężkim bombardowaniem niemieckiego lotnictwa. (…) Wszystko to wydawało mi się straszne i okropne, bo dopiero teraz mogłem dojrzeć grozę wojny, ujrzeć jak giną ludzie i walą się w gruzy przepiękne obiekty. Siódmego września do twierdzy przybył Sztab Naczelnego Wodza z marszałkiem Edwardem Rydz-Śmigłym, który jednak w nocy z 11 na 12 września ewakuował się do Włodzimierza Wołyńskiego. I wtedy przyszło najgorsze, bo po wyjeździe Rydza-Śmigłego i całego Naczelnego Dowództwa, Niemcy w dniu 15 września przypuścili wściekły atak lotniczy i pancernych zagonów nie tylko na samą twierdzę, ale również na miasto. Atakowała 20 Dywizja Piechoty Wehrmachtu, która wdarła się do cytadeli ogarniętej płomieniami. Nie było łączności, a liczba rannych i zabitych rosła z każdą następną minutą. A w tym wszystkim ja – biegający pod ogniem i bombami z kolejnymi rozkazami, do rozrzuconych po gruzach bronionych się grup. Biegałem ze sprzecznymi rozkazami do poszczególnych kompanii i cierpliwie znosiłem trudy wojennej służby, tym bardziej, że wciąż jeszcze odczuwałem skutki niedawnej choroby, która mnie mocno osłabiła. Dowództwo prowadziło rozpaczliwą obronę, ale wkrótce zaczęliśmy odczuwać brak uzbrojenia i amunicji, ponadto zaczęła też szwankować organizacja oraz dowodzenie obroną. Podczas tej walki, która trwała od 14 do 16 września, odparliśmy 7 ciężkich niemieckich ataków, w wyniku których zginęło 40 procent polskich żołnierzy, obrońców twierdzy. (…) 16 września pod wieczór, dowodzący obroną twierdzy gen. Plisowski nakazał ją opuścić i nasz oddział w sile około 500 żołnierzy, pod dowództwem kapitana rezerwy, którego nazwiska już nie pamiętam, wyszedł w kierunku na poligon brzeski (Rogoźno), przez Wołynkę i Pryłuki, z zadaniem dostania się do Kobrynia. Oddział nie posiadał ani jednego zawodowego oficera i cała kadra oficerska była powołana z rezerwy. Będąc w odwrocie byliśmy nękani przez lotnictwo i niemieckie grupy pościgowe z jednostek pancernych i motorowych, które wtargnęły do twierdzy brzeskiej i miasta. Gdzieś na poligonie, chyba 17 września, odparliśmy kilka ataków jednej z takich grup pościgowych, chociaż nie posiadaliśmy broni przeciwpancernej, a nasze uzbrojenie składało się tylko z rkm-ów i granatników. Mimo to i tak pokazaliśmy „szwabom”, że jesteśmy w stanie zadawać im ciosy. (…) Rankiem 18 września dotarliśmy do wsi Miedna położonej w głębokich poleskich lasach. (…) Około godz. 10:00 nagle od strony miedniańskiego lub stradeckiego jeziora, gdzie wystawione były nasze ubezpieczenia, wybuchła gwałtowna strzelanina. Jak się szybko okazało, nasze ubezpieczenie dało się zaskoczyć Niemcom, którzy na tankietkach, pełnym gazem, parli do wsi nie bacząc na ogień prowadzony z punktów naszych ubezpieczeń. Niemcy pochodząc do samej wsi oddali serie z broni maszynowej i parli do jej centrum. Od niemieckiego ognia zapaliło się kilka poleskich chat ze słomianymi dachami, a wśród mieszkańców padli zabici i ranni. Ze zdumieniem i zgrozą zauważyłem, że żołnierze ulokowani w stodołach i sadach zerwali się do panicznej ucieczki w kierunku pobliskiego lasu. Dowódca oddziału wskoczył na stertę desek i próbował donośnym głosem ich zawrócić, lecz nikt go już nie słuchał. Wszyscy rwali do lasu uważając, że tam będzie jakieś zbawienie, bo zdaje się żołnierze mieli już dosyć tej beznadziejnej i dziwnej wojny. Nikt nie wiedział, jakimi siłami Niemcy wpadli do Miednej, bo wystawione ubezpieczenie nie przesłało żadnych meldunków, a odległość między naszymi czujkami, a dowództwem wynosiła ok. dwóch kilometrów. Ja znajdowałem się przy dowództwie oddziału, który ulokował się w budynku Urzędu Gminnego. Na odgłos strzelaniny wszyscy wybiegliśmy z tego budynku do sadu, gdzie znajdowały się ogromne sterty ułożone z desek. Tam za tymi deskami zalegliśmy i przygotowaliśmy się do prowadzenia ognia z posiadanych karabinków bojowych (kb). Leżałem obok starszego sierżanta, a broń drżała mi w rękach i nie pamiętam, czy z zimna, strachu, czy wyczerpania nerwowego. Komendy do otwarcia ognie nie było, więc leżąc za tymi stertami i w bruzdach ziemi, obserwowaliśmy, jak zachowują się Niemcy i jakie mają zamiary. Z tych kilkudziesięciu metrów widziałem, że Niemcy zachowywali się bardzo butnie, ale swobodnie, jakby wiedzieli, że są panami sytuacji. Do wsi wpadli czterema tankietkami, którymi przez całą wieś przeparadowali, a następnie zatrzymali się i zaczęli prowadzić rozmowy z co śmielszymi jej mieszkańcami. Jak już wcześniej wspominałem w Miednej absolutną większość stanowili Białorusini, których Niemcy częstowali papierosami i czekoladą. Po jakimś czasie niemieccy żołnierze wsiedli do tankietek i odjechali w kierunku brzeskiego poligonu, jakby zaprzestając dalszego pościgu za nami. Niedługo po ich odjeździe zaczęli z lasu, pojedynczo i grupkami powracać nasi żołnierze, którzy widać zwątpili już w sens dalszej walki. (…) Po jakimś czasie dowódca oddziału, po uzyskaniu informacji od białoruskich chłopów, że 17 września, a więc w dniu, w którym myśmy odpierali niemieckie ataki, Armia Czerwona przekroczyła granicę państwową i zajmuje wschodnią część Polski, postanowił oddział nasz rozwiązać. (…) Decyzję kapitana przyjąłem z wielkim bólem serca, ale tłumaczyłem sobie, że tak musiało być. Nie mogłem jednak zrozumieć, dlaczego żołnierzy, a było ich przecież kilka setek, uciekało w panice przed czterema niemieckimi tankietkami, (…). Wszyscy wkoło twierdzili, że to już koniec, a było to prawdopodobnie efektem informacji przekazanej Białorusinom przez Niemców o sowieckiej agresji. Białoruscy chłopi mówili do nas, że to już „koniec pańskoj Polszy”, natomiast nasi żołnierze głośno już wypowiadali opinie, że zostaliśmy oszukani, że wyższe dowództwo już wcześniej uciekło pozostawiwszy nas na pastwę losu. (…)”.

To tylko krótki fragment wspomnień, więc dodam, że w dalszej kolei losu Ojciec poprzez Syberię, Sielce nad Oką, Lublin, Warszawę i Kołobrzeg trafił z bronią w ręku do Berlina i dziś na pewno nie wrześniową klęskę, a majowe zwycięstwo by świętował. Ale to już zupełnie inna historia.

Janusz Bartkiewicz

http://janusz-bartkiewicz.eu

***

Redakcja nie odpowiada za przedstawione dane, opinie i stwierdzenia, które stanowią wyraz osobistej wiedzy i poglądów autora. Treści zawarte w felietonie nie odzwierciedlają poglądów i opinii redakcji.

REKLAMA

REKLAMA

Archiwalne posty