https://db2010.pl Tygodnik DB2010 GAZETA AGLOMERACJI WAŁBRZYSKIEJ

Mój świąteczny maraton

stanislaw michalik
 
 
 
 
 
 
 
Nigdy jeszcze nie miałem takich majowych świąt. Świat realny istniał tylko momentami – „w przerwach na reklamy”. Mimo wszystko trzeba było coś zjeść i się napić. Te przerwy były znacznie krótsze niż w programach sportowych „Polsatu”. Telewizja nie interesuje mnie od dawna, Facebook w moim pececie wyprawia takie hocki klocki, że szkoda nerwów. Dobrze funkcjonuje tylko poczta mailowa i strona blogowa. Odstawiłem więc na bok wszelką elektronikę. Postanowiłem spędzić te święta jak za dawnych dobrych czasów – w bezpośrednim, bliskim kontakcie z Nią. Już w niedzielę kwietniową, wieńczącą miesiąc plecień, w obliczu zbliżających się majowych świąt pomyślałem – „carpe diem”. Taka okazja może się nie powtórzyć. Pogoda w kratkę, a świąt bez liku. Nie ma już obowiązkowych pochodów pierwszomajowych, trzeciomajowy maraton biegowy już nie dla mnie, kościół też mogę sobie odpuścić, bo to przecież nie Boże Narodzenie lub Wielkanoc. A na mnie na honorowym miejscu czeka Ona – wprawdzie już przeze mnie kosztowana, ale w przelocie, tak jak koneserzy kosztują świeże wino. Nadszedł czas by zrobić to detalicznie, powoli i z rozwagą. No i wpadłem jak śliwka w kompot, tylko że to nie kompot, ale dobre wino. Trzeba je smakować jak najdłużej, dlatego zwalniam tempo, powracam do „wypitych czarek”, by zbyt wcześnie nie zobaczyć dna omszałej butli.
Mój „corpus delicti” liczy sobie z prologiem 905 stron, 7 ksiąg i niezliczoną ilość rozdziałów. Ciąży w ręce, gdy próbuję delektować się nim na fotelu. Mam pełną świadomość, że mam przed sobą prawdziwy skarb. Nie potrafię go ocenić, nie znam takiej miary. Gdyby znalazł się na giełdzie jego akcje rosły by tylko w górę, a zainteresowanie nimi przekroczyło nasze granice. Nie, nie będę już dłużej trzymał moich Czytelników w napięciu. Odkrywam karty. Ten diament nosi prześliczny tytuł: „Księgi Jakubowe” albo Wielka Podróż przez siedem granic, pięć języków i trzy duże religie, nie licząc tych małych. Opowiadana przez zmarłych, a przez Autorkę dopełniona metodą koniektury z wielu rozmaitych ksiąg zaczerpnięta, a także wspomożona imaginacyją, która jest największym, naturalnym darem człowieka. A w podtytule: Mądrym dla Memoriału, Kompatriotom dla refleksji, Laikom dla nauki, Melancholikom zaś dla rozrywki. Z satysfakcją umieszczam się w trzech kolejnych grupach odbiorców, w pierwszej niestety nie, bo gdybym był mądry, to książka ta nie czekała by tak długo na jej „degustację”. Jestem pewien, że wszyscy już się domyślamy, iż Autorką księgi jest nasza dwukrotna zdobywczyni – „Nike” – najważniejszej w Polsce nagrody literackiej – Olga Tokarczuk.
Ten epitet „nasza” ma dla mnie podwójne znaczenie: nasza, czyli polska i nasza, bo związana z Wałbrzychem i wiejskim ustroniem Krajanów pod Nową Rudą, gdzie znajduje się jej dom letni. O Oldze Tokarczuk i jej książkach pisałem już w Tygodniku DB 2010 parę razy. Zachwycałem się wszystkim, co wychodziło spod Jej ręki. Teraz po czytelniczym, kilkudniowym maratonie jakim są „Księgi Jakubowe” jestem jeszcze bardziej zafascynowany jej twórczością. To jest książka oszałamiająca wszystkim, co może czytelnikowi dać znakomity powieściopisarz, a zarazem historyk, erudyta, człowiek tytanicznej, mrówczej pracy. Nie wyobrażałem sobie, że teraz na stare lata doświadczę jeszcze czegoś podobnego jak w latach dziecięcych przy czytaniu H. Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy”, a w kilka lat później „Krzyżaków”, „Quo vadis” „Trylogii”, kiedy nie mogłem się oderwać od książki, zapominając o bożym świecie. Oczywiście, „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk, to jest rzecz na pograniczu beletrystki i opracowania popularno- naukowego, ale zrobiona tak kunsztownie, z talentem literackim i rozmachem, że wiem już na pewno, iż będę do niej powracał często i będę polecał moim Czytelnikom bliższe poznanie tego majstersztyku. Dla zachęty wybrałem drobny fragment z książki, który – jak sądzę – ilustruje dość wymownie jej walory poznawcze. Rzecz dotyczy pewnego zdarzenia z lat młodości jednego z bohaterów książki, Żyda, Jakuba Lejbowicza Franka, który z biegiem czasu stał się reformatorem religijnym wśród społeczności żydowskiej na Podolu i przywódcą nowego odłamu. Już wtedy dał się poznać z dziwnego zachowania i niezwykłych zdolności zjednywania sobie zwolenników:
„Opowiadają, że jako piętnastoletni może chłopiec, jeszcze w Rumunii, przyszedł jakby nigdy nic do gospody, gdzie pobierano cła od towarów i zasiadłszy przy stole, polecił podać sobie wina i jedzenia, wyciągnął jakieś papiery, po czym rozkazał, żeby mu przyniesione towary do oclenia, spisał je skrupulatnie, a pieniądze zabrał dla siebie”.
Zdarzenie to wywołało różnicę zdań wśród starszyzny żydowskiej:
„Dla Nachmana jest jasne, że ten Jakub oszukał ludzi i odebrał im pieniądze, które mu się wcale nie należały.
– A za co oni mają płacić, myślałeś? – pyta reb Mordke.
– No jak to? – Nachmana dziwi to, co mówi jego mistrz. – Jak to „za co płacić” – brakuje mu słów, tak bardzo to płacenie jest oczywiste.
– Płacisz za to, żeś Żyd, żyjesz na łasce pańskiej, królewskiej. Płacisz podatki, ale gdy ci się niesprawiedliwość dzieje, ani pan, ani król chętnie się za tobą nie wstawi. Czy gdzieś jest napisane, że twoje życie kosztuje? Że cenę ma twój rok i miesiąc, i każdy dzień da się przeliczyć na złoto? – mówi reb Mordke, spokojnie i starannie nabijając fajkę.
Daje to Nachmanowi do myślenia jeszcze więcej niż teologiczne dysputy. Jak to się stało, że jedni płacą, a drudzy zbierają? Skąd to się stało, że jedni mają ogrom ziemi, której nawet objechać nie zdołają, a inni arendują od nich kawałek, za który płacą tak wiele, że im na chleb już nie starcza?
– Ale mnie się wydaje, że ziemi nie powinno się ani sprzedawać, ani kupować na własność. Tak samo jak wody i powietrza. I ogniem też nie pohandlujesz. To są rzeczy dane nam od Boga, nie każdemu z osobna, ale wspólne. Jak niebo i słońce. Czy słońce jest czyjeś, czy gwiazdy do kogoś należą?
Jest w tej książce niezliczona ilość podobnych rozważań i dyskusji religijnych, a także na różne tematy wzięte z życia tzw. ziem kresowych, które w II połowie XVIII wieku stanowiły prawdziwy konglomerat różnych narodowości, języków i religii.
W nocie bibliograficznej do książki Olga Tokarczuk wskazuje na obfitość różnorodnych materiałów źródłowych, które stanowią fundament tej, nie waham się tego nazwać – historycznej książki, a historia, jak pisze na końcu autorka „jest nieustanną próbą rozumienia tego, co się wydarzyło, i tego co mogło się wydarzyć”.
P.S. Myślę, że zacytowana przeze mnie rozmowa nie straciła na aktualności mimo, że upłynęło już ponad ćwierć wieku. Nasi rządzący są w trakcie przygotowania ustawy, która ma obciążyć chłopów kosztami wody spadającej z nieba. Jeszcze trochę i stanie się to samo z energią słoneczną (ogrzewanie termoenergetyczne). Są jeszcze inne możliwości obciążania ludu podatkami, np. karty wstępu do lasów państwowych na grzyby lub na trasy turystyczne. Dobrze byłoby wyemitować bilety wstępu do wszystkich biur poselskich PiS-u, gdzie można by obejrzeć w całej krasie polską mutację „Folwarku zwierzęcego” Georga Orwella. Podobnie jak w tamtym folwarku żyjemy rzekomo w wolnym kraju, gdzie obowiązuje konstytucja, a na jej straży stoi konstytucyjnie wybrany trybunał. Mamy ogólnie dostępną telewizję państwową, za którą – czy chcesz ją oglądać, czy nie chcesz – musisz płacić. Można też opodatkować obowiązkowe nauczanie w szkołach i obowiązkowe korzystanie z kościołów. Możliwości są nieograniczone. Żyjemy przecież w kraju demokratycznym, w którym politycy rządzącej partii mogą czerpać pełnymi garściami pieniądze z kieszeni podatników, by zapewnić sobie życie ponad stan i mieć za co kupić wyborców. Ale przynajmniej jedno jest w tym obiecujące – dziś to się nazywa „dobra zmiana”.
Stanisław Michalik

REKLAMA

REKLAMA

Archiwalne posty