https://db2010.pl Tygodnik DB2010 GAZETA AGLOMERACJI WAŁBRZYSKIEJ

Prawda

 
bohun bartkiewicz
 
 
 
 
Nie chcę znęcać się nad naszą piłkarską reprezentacją, wysłaną do Rosji na Mistrzostwa Świata (nie wiem dlaczego w Polsce zwanych mundialem, czyli światowym), ale ponieważ nadzwyczaj trafnie oceniłem „nasze” możliwości w meczu z Kolumbią, zobowiązany jestem na ten temat kilka słów napisać.
Po tym jak obejrzałem mecz Japonia – Kolumbia stwierdziłem, że z Kolumbią jakieś szanse wygrania istnieją (patrz nr 23 Tygodnika DB2010 z 21.06.br.), ale w 29 minucie tego meczu, widząc piłkarskie wyczyny naszych kopaczy, ogłosiłem na Facebooku, że mecz zakończy się wynikiem 3:0. Dla Kolumbii oczywiście. I trafiłem centralnie. Mało się piłką nożną interesuję, ale ileś tam meczów w życiu obejrzałem (z reguły te najważniejsze) i jakoś nie udało mi się dostrzec, aby grający byli przekonani, że mecz można wygrać, kopiąc piłkę w kierunku własnej bramki. A podczas meczu w Kazaniu nasi kopacze nadzwyczaj często taką sprytną taktykę stosowali. Tak samo, kiedy zapewne licząc na zaskoczenie przeciwnika, kierowali piłkę wprost pod jego nogi, albo nie podając nikomu, kierowali ją (na własnej połowie) na aut. Ta nowa taktyka polskiego ansamblu musiała zostać wypracowana już po przyjeździe do Soczi, bo wcześniej jakoś nie udało mi się tego zauważyć. Być może miała to być tajna broń trenera, tylko wydaje się, że nie przewidział on, że Kolumbijczycy nie dadzą się zaskoczyć taką taktyką i techniką, a podane im piłki będą kierować w stronę naszej bramki. No cóż, teraz został tylko mecz „o honor”, ale czarno to widzę, bo Japończycy nie mogą sobie pozwolić na żadne ryzyko i aby wyjść z grupy, z Polską muszą wygrać. Obejrzałem ich mecz z Senegalem i chociaż zakończył się remisem, to jednak zobaczyłem ponownie drużynę, z którą polski ansambl nie jest w stanie wygrać. Chyba, że Japończycy, którzy tak kochają Fryderyka Chopina, zlitują się nad naszą drużyną i pozwolą jej honorowo zremisować (uzyskać przynajmniej jeden punkt), bo im do wyjścia z grupy remis absolutnie wystarczy. Liczę też na to, że nasze „orły” chociaż trochę postarają się zagrać tak, aby nie wywoływać uśmiechu politowania na twarzach zagranicznych obserwatorów i korespondentów oraz rozpaczy na twarzach polskich kibiców. A tak w ogóle obejrzę jeszcze tylko dwa mecze. W czwartek ten z Japonią i ten na zakończenie mistrzostw. Bardzo spodobała mi się gra Rosji i Chorwacji i przyszło mi na myśl, że może akurat te dwa zespoły zagrają w finale, ale wysoka porażka z Urugwajem, myśl tę ugasiła. I może nawet dobrze się stało, bo wieszcząc udział Rosji w finale mistrzostw, mógłbym zostać uznanym za członka prorosyjskiej szajki prowadzącej w Polsce propagandową wojnę hybrydową.
Ponieważ rozgrywki na rosyjskich stadionach przestały mnie interesować, mogłem spokojnie dokończyć książkę poświęconą życiu i działalności Antoniego Macierewicza, będącą owocem dociekliwości dwójki stosunkowo młodych dziennikarzy, czyli Anny Gielewskiej i Marcina Dzierżanowskiego. Przystępując do jej lektury spodziewałem się zestawu różnych plotek i sensacji, jakie od lat krążą wokół tego pana, którego fizjonomia przywołuje we mnie obraz twarzy Lenina. Trudno, tak mi się ta twarz zawsze kojarzy. Pochłaniając kolejne kartki, w pewnym momencie napotkałem informację, że jedną z książek, która wywarła na Macierewiczu olbrzymie wrażenie i przekazem której kieruje się do dziś, jest książka napisana przez Aleksandra Sołżenicyna „Lenin w Zurychu”. Nie zdziwiłem się zbytnio, bo już wcześniej było mi wiadomym, co zostało w tej książce potwierdzone, że Antoni Macierewicz w swych studenckich latach (także później), był zafascynowany lewicową południowoamerykańską partyzantką, a jego idolem był wówczas dzisiejszy kubański bohater narodowy Che Guevara. Jego przejście na katolicko-narodową nutę nastąpiło bardzo późno, co zresztą niesamowicie zdziwiło jego najbliższych znajomych i towarzyszy podziemnej walki z „komuną”.
Ciekawy bardzo jest też wątek dotyczący nieszczególnego zainteresowania jego osobą ze strony Służby Bezpieczeństwa po 1983 roku. Wyjaśnia to notatka służbowa z 4 czerwca 1984 roku, sporządzona przez generała Zdzisława Sarewicza, ówczesnego szefa polskiego wywiadu, a także notatka Grzegorza Bolesty, starszego inspektora Wydziału III-2 Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych, z 3 września tego samego roku, według których – w świetle obowiązujących wówczas przepisów – nie ma jakichkolwiek podstaw prawnych do jego ścigania i represjonowania. Wypowiada się na ten temat znany historyk, członek kolegium IPN, prof. Andrzej Friszke, od lat badający akta Służby Bezpieczeństwa, dotyczące działalności Komitetu Obrony Robotników i „Solidarności”. Twierdzi on, że nie zna drugiego takiego przypadku, „żeby SB wydawała „zaświadczenie”, że ktoś ma nie być poszukiwany. Niemniej dziwne jest to, że ten swoisty certyfikat bezpieczeństwa wystawia Macierewiczowi  szef wywiadu PRL-u. Przekaz jest oczywisty: ”nie szukajcie go, a jak już znajdziecie, niczego mu nie róbcie”. Oznacza to, że na bardzo wysokim szczeblu podjęto decyzję, żeby Macierewicza nie represjonować. Podlegli funkcjonariusze dostali sygnał: ”Facet jest poza rutynowymi działaniami służb, trzymajcie się od niego z daleka.” Oczywiście nie oznacza to, że Antoni Macierewicz był agentem bezpieki, bo nie był, o czym świadczą nie tylko dokumenty IPN, ale też wypowiedzi różnych osób znających bardzo dobrze i jego samego, i ten „gorący temat”. Sprawę wyjaśnia znany skądinąd pułkownik SB Jan Lesiak: „Naszym agentem nigdy nie był, ale często działał na naszą korzyść. Rozbijał KOR, brużdżąc Kuroniowi, Michnikowi, Wujcowi i całej reszcie. (…) Więc nieświadomie robił nam za agenta, działał na naszą korzyść. Pewnie dlatego w latach 80. specjalnie go nie nękaliśmy”. Autorzy książki temat ten zamykają stwierdzeniem, że z kilkudziesięciu osób współpracujących z Macierewiczem przed 1989 rokiem, tylko jedna uważa go za agenta SB. „Większość twierdzi, że „on taki jest – wszystko rozwala, rozsadza od środka”. Najciekawsze jest to, że taką opinię o „Antonim” ma również sam Jarosław Kaczyński, ale aby to zrozumieć, książkę tę trzeba przeczytać. Ja po jej przeczytaniu zastanawiam się, jak to było możliwe, aby człowiek tego pokroju, człowiek który „rozwalił” MON i polską armię, funkcjonował nadal w życiu publicznym i politycznym. Bo na to pytanie książka nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Myślę, że powinien przeczytać ją każdy Polak, który chce zrozumieć, co tak naprawdę znaczyła dawna opozycja sprzed 1989 roku, kto wchodził w jej skład, jakie były jej prawdziwe intencje i jaki poziom moralny oraz intelektualny sobą prezentowała. A zwłaszcza jakie były jej prawdziwe cele polityczne. Prawda wyczytana z jej kartek bywa niekiedy zaskakująca, a nawet bolesna. Tak jak prawda o poziomie naszej piłkarskiej reprezentacji.
Janusz Bartkiewicz
www.janusz-bartkiewicz.eu
 
Redakcja nie odpowiada za przedstawione dane, opinie i stwierdzenia, które stanowią wyraz osobistej wiedzy i poglądów autora. Treści zawarte w felietonie nie odzwierciedlają poglądów i opinii redakcji.

REKLAMA

REKLAMA

Archiwalne posty